Tytuł: Dzień, w którym umarłamTytuł oryginalny: Lilim 2.10.2003Autorka: Belen Martinez SanchezTłumaczenie: Dorota TwardoWydawnictwo: MiraOkładka: miękkaIlość stron: 384Data wydania: 10.09.2014ISBN: 978-83-276-0909-0Moja ocena: 3,5/6
Śmierć jest w równym stopniu końcem, jak
i początkiem
Anioły,
nie ważne czy to niebiańskie, czy upadłe, dość często pojawiały się na kartach
młodzieżowych romansów paranormalnych. Co się jednak tyczy demonów, ich udział
w tego typu historia można zliczyć na palcach. Być może właśnie, dlatego ten
gatunek istot nadnaturalnych Belen
Martinez Sanchez wybrała na prowodyrów swojej debiutanckiej powieści – Dzień, w którym umarłam.
Diletta
Mair uważa się za najprzeciętniejszą z przeciętnych nastolatków. Zresztą
wszystkie znaki na to wskazują, nie jest żadną pięknością i ponad dobrą zabawę
przekłada naukę. Ma raczej niewielkie grono najlepszych przyjaciół. Wszystko by
się zgadzało, gdyby nie dwie rzeczy, które wyróżniają ja spośród tego grona.
Dziewczyna ma, bowiem heterochromię, czyli każde oko ma inny kolor tęczówki, a także…
potrafi widzieć duchy. Mimo to dziewczynie udaje się jakoś z tym pogodzić i żyć
normalnie. Nie przypuszcza jednak, że jedno przypadkowe i dziwne spotkanie, a
właściwie mała kraksa, spowoduje takie ogromne zmiany w jej życiu.
Wszystko
zaczęło się zmieniać gdy na początku nowego roku, Diletta w wyniku
niefortunnego zbiegu wydarzeń, zderzyła się z Aloisem Petersenem. Wszystko byłoby
w miarę dobrze gdyby nie fakt, że tylko ona go widzi. Jego dziwny strój i
floret w rękach wywołał jej sporą konsternację. Tym bardziej, że z powodu tego
ostatniego, Diletta został zadraśnięta w przedramię. To właśnie z powodu tej
rany, wszystko zaczyna się walić. Zjawy, które do tej pory nie miały pojęcia o
zdolnościach dziewczyny teraz nagle nie dają jej spokoju. To nagłe
zainteresowanie sprawi, że szybko przyjdzie jej skonfrontować swoje wiadomości
na temat aniołów i demonów z tym jak jest naprawdę. Wszystko przez Aloisa
Petersena. To przez niego data 2 października 2003 roku stała się również datą
śmierci dziewczyny.
Muszę
przyznać, że gdy pierwszy raz dane mi było przeczytać notkę wydawcy na temat
tej powieści, poczułam się nad wyraz zaintrygowana. Co prawda okres boomu na
powieści z pierzastymi w rolach głównych, już dawno minął, a i było ich tyle,
że miałam wrażenie, iż nic nowego nie przyjdzie nam poznać. Jednak wcale nie
zniechęcało mnie to do tego, aby pochłonąć kolejną z nich. Zwłaszcza, że anioły
miały tutaj grać jakieś tam poboczne i epizodyczne scenki. Szkoda tylko, że z
powodu mojej ciekawości, ponownie wywindowałam swoje oczekiwania dość wysoko,
co niestety odbiło mi się lekką „czkawką”.
Już sam
początek niestety nie zwiastuje niczego dobrego, chociaż muszę przyznać, ze
mimo schematyczności i wszechogarniającej nudy, autorka i tak jakimś cudem
potrafi zatrzymać czytelnika. Być może dużą zasługą tego jest fakt, że od razu
zostajemy zarzuceni masą informacji oraz tajemnic do rozwiązania. Najlepszych tego
określenie byłoby, że oba te elementy mnożą się niczym grzyby po deszczu i to
zaledwie na kilkunastu stronach. Cała reszta to po prostu stopniowe
rozwikływanie tego galimatiasu. Niestety cierpi na tym zarówno fabuła jak i
tempo akcji, które przez większość czasu jest raczej minimalne. Co prawda zdarzają
się nagłe zwroty, dzięki czemu rozwój opisywanych wydarzeń nabiera zarówno
rumieńców jak i prędkości. Niestety nie niweluje to faktu, że świetny pomysł,
jaki miała autorka, został wykonany tylko w połowie.
Co mnie
jeszcze drażniło w tej powieści? Hmm… na pewno to, że spora część sytuacji, w
jakie autorka wikłała swoje postacie, nie miało w ogóle żadnego początku. Zupełnie
nie było wiadomo, z jakiej przyczyny przydarzają się one bohaterom i jaki jest
w ogóle ich cel. Przede wszystkim jednak, były zupełnie pozbawione sensu.
Doskonałym przykładem takiego stanu rzeczy jest wątek miłosny, jaki zawiązał
się pomiędzy Dilettą i Aloisem, dwójką bohaterów, którzy wprost pałali do
siebie nienawiścią i pogardą. Ja rozumie, że „do zakochania jeden krok…” i „od
nienawiści do miłości krótka droga”, ale proszę Was: nie przesadzajmy! No
dobra, może w przypadku samej Diletty jakoś bym to przełknęła, bo ta dziewczyna
to typowe „ciepłe kluchy”, ale nie w przypadku Aloisa, którego Sanchez od początku kreowała na
aroganckiego i zadufanego w sobie ignoranta (po prostu dupka, jakich mało). W
tym drugim przypadku taki splot wydarzeń najzwyczajniej w świecie – staje ością
w gardle.
Jeżeli jesteśmy
już przy temacie bohaterów to muszę powiedzieć, że mam zupełny mętlik w głowie.
Z jednej strony: strasznie mnie irytowali, można nawet powiedzieć, że wręcz wkurzali
i to do tego stopnia, iż miałam ochotę nie tylko rzucać książką gdzie popadnie,
ale także uważałam ich za największy mankament tej powieści (nawet przez
niewykorzystanym potencjałem samego pomysłu na opowieść). Natomiast z drugiej strony:
wystarczyło przekręcić kartkę, a robili coś takiego, że momentalnie wszystko
się zmieniało. Na mojej buzi pojawiał się szeroki uśmiech, a uczucia ulegały
znacznemu ociepleniu. Jednym słowem – istna kolejka górska.
To, co
chyba najbardziej przypadło mi do gustu i jako tako uratowało ocenę Dnia, w którym umarłam to samo zakończenie.
Od razu widać, ze autorka już na samym początku miała je całkowicie przygotowane
i to w najdrobniejszych szczegółach. Akcja jest żywa i pełna niespodzianek, chociaż
niektórych elementów, można domyślić się wcześniej. Belen Martinez Sanchez postarała się, aby chociaż na sam koniec,
czytelnik się nie nudził.
Jak
widać, powieść Dzień, w którym umarłam
jest pełna sprzeczności i być może właśnie to ją ratuje. Może nie jest to jeden
z najlepszych debiutów, jakie miałam okazję do tej pory czytać, ale ma w sobie
to coś, co nie tylko sprawia, że książkę czyta się szybko, ale także daje
nadzieję na poprawę warsztatu pisarskiego samej autorki. Boję się pomyśleć, co
wyjdzie spod jej klawiszy za parę lat, kiedy z każdą kolejną wydaną powieścią
jej talent będzie coraz bardziej się „szlifował”.
WYZWANIE: Czytam fantastykę 2
Debiut jak to debiut jest nieprzewidywalny, tak jak i fabuła tej książki. Chętnie bym zmierzyła się z tym tytułem :)
OdpowiedzUsuńNiestety chwilami przewidywalny i w znacznej części dość pospolity. Muszę jednak przyznać, że autorka, a właściwie to jej styl ma w sobie coś co sprawia, iż książkę czyta się naprawdę szybko i raczej trudno się od niej oderwać. Dlatego właśnie napisałam, że wraz z doszlifowaniem swoich umiejętności będzie naprawdę potrafiła czarować słowem, a czytelnicy będą rzucać się na jej książki nawet w ciemno :P
UsuńHmm... Książka z opisu wydawała się całkiem całkiem może nie specjalnie oryginalna, ale ciekawa. Teraz mam mieszane uczucia. Chociaż pewnie i tak w końcu ją dorwę :D
OdpowiedzUsuńnamalowac-swiat-slowami.blogspot.com
Do debiutów warto podchodzić z większą dozą tolerancji, bo nieczęsto zdarzają się naprawdę spektakularne pisarskie początki :) Jeśli jest przyzwoicie, to może naprawdę w przyszłości będą z autorki jeszcze ludzie :D
OdpowiedzUsuńTo mnie zniesmaczyłaś tą pozycją, bo tak jak Ty zapowiedź tej książki wydawała się naprawdę ciekawa, a tu widać, że nie jest jakaś wybitna, lecz tak czy siak bardzo chętnie ją przeczytam
OdpowiedzUsuńChyba raczej nie sięgnę. Ten gatunek zaczyna mnie nużyć, za dużo z każdej strony o nim słyszę.
OdpowiedzUsuńNo niestety, ale tu mi jedzie typowym paranormalem, więc podziękuję.
OdpowiedzUsuńZapamiętam tytuł :)
OdpowiedzUsuńAch te schematy... Pisarkom naprawdę ciężko ich uniknąć. No nic, przeczytać muszę, bo mam od wydawnictwa, mam tylko nadzieję, że nie będę chciała rzucić tą książką o ścianę...
OdpowiedzUsuńDawno u Ciebie nie byłam, a tutaj takie zmiany! Piękny ten nowy wygląd. :)
Dziękuję bardzo :D Czekam więc na Twoją opinię na temat tej powieści. Może zobaczysz w niej coś co mi umknęło :)
UsuńA ja uważam, że jak na debiut jest zaskakująco dobra, biorąc pod uwagę młody wiek autorki.
OdpowiedzUsuń