Nie zawsze jest tak, że ucieszą cię kłopoty wroga. A ucieczka przed problemami hen na kraniec ludzkich ziem bynajmniej nie gwarantuje świętego spokoju. Ba, obrażanie się na cały świat nie oznacza, że masz stać z boku i patrzeć, jak ktoś usiłuje go podbić tudzież godzić się na plany dotyczące bezpośrednio twojej cennej skóry.
Zdarza się, że grupa przypadkowych osób wbrew woli wciągnięta w wydarzenia, o których nie wiedzą prawie nic może zdziałać więcej niż cały konwent arcymagów, który w praktyce wcale nie jest aż tak wszechmocny i wszystkowiedzący. A może nawet występuje w nie do końca słusznej sprawie...
Czasami wir przygody w jednej chwili burzy z trudem zbudowaną codzienność i ciska cię na drugi kraniec świata bez żadnej gwarancji na powrót, a nawet zachowanie życia.
W lesie mieszkały wilki, niedźwiedzie
i strzygi. A w mieście ludzie, których nie można było odstraszyć zwykłym
ogniem. I jeszcze czarownicy. Akurat mijałam parów i nie zdołałam się
powstrzymać: zsiadłam z konia, przymocowałam wodze do siodła i klepnęłam wałacha
po zadzie. Nawykły do takich sytuacji Dymek potrząsnął ogonem i nieśpiesznie
potruchtał w kierunku domu.
A ja uznałam, że sprawdzę. Bo kto
tych czarowników wie? Może sam puścił słuchy o swojej śmierci i teraz tylko
czekać na cios w plecy?
Opaść na kolana.
Skupić się.
Gotowe.
Podeszłam do samego skraju i
zajrzałam w czarną rozpadlinę. Zbocze było bardzo strome i złażenie po nim nie
było bezpieczne, ale nieco po lewej sterczały krzaki, których można było się
przytrzymać.
Karczmarz nieco ubarwił, na dnie nie
było aż tak wiele błota. Na wysokość kolana, ale nie ludzkiego, tylko psiego.
Nie musiałam długo szukać. Leżał
wprost pod urwiskiem na plecach, z bezsensownie rozrzuconymi połamanymi
kończynami.
Jasna plama na czarnej ziemi, z
czerwoną otoczką.
Złośliwie wyszczerzyłam zęby. Żył.
Jeszcze. Teraz siadać w tym błocie, brudzić futro dla pięciu minut triumfu…?
Triumfu głupiego ale kuszącego? Usiadłam. Na jego brzuchu.
Człowiek jęknął i otworzył mętne
oczy. Powoli przeniósł wzrok na mnie, z bólem spróbował skupić w jednym
punkcie. Poznał.
- Czarowniku, mówią, że mnie
szukałeś?
Bezdźwięcznie poruszył rozbitymi
wargami. Z ust trysnęła mu krew, zalewając podbródek. Zapach mi się spodobał.
Schyliłam się i przeciągnęłam językiem wzdłuż policzka ku oku, zbierając ciemne
skrzepy.
Czarownik wzdrygnął się desperacko. I
bez sensu. Nigdy nie zaczynałam posiłku od głowy. Tylko tak się przymierzałam.
- Mocny jesteś. – Przełknęłam i
ciągnęłam z mieszanką podziwu oraz złośliwości. – Prawie jak ja, mimo że
któregoś razu musiałam spędzić kilka dni w łóżku, lecząc ranę po twojej
strzale. Pewnie kupiona od krasnoludów? Oni to umieją robić takie ostrza, że
bez rzeźnickiego noża nie wyciągniesz. Tyle dobrego, że nie miewam blizn,
ludzie gadają, że to wspomaga pamiętliwość. Ale muszę przyznać, że masz dziwne
metody na zawieranie znajomości z kobietami…
Patrzył na mnie nie mrugając.
Nienawiść w tych oczach gasła razem z życiem. Pewnie walczył do ostatka,
próbował zaleczyć ranę resztkami magii. Ciekawe na co ją wydał? I tak długo
pociągnął... Pewnie czekał, miał nadzieję, że ktoś po niego przyjdzie. A teraz
koniec. Ktoś przyszedł. Oczy zgasły i aureola krwi dookoła ciała zaczęła szybko
rosnąć.
Złapałam go zębami za ramię i powoli
ruszyłam wzdłuż parowu, zostawiając w błocie wyraźne odciski pazurzastych łap.
Chatka była malutka, nieładna i
krzywa. Wydawało się, że przed runięciem chroni ją wyłącznie ustawiona pod
ścianą laga. Nad strzaskanym gankiem chyliła się w ukłonie stara węzłowata
jabłoń, w przybudówce z dziurawym dachem od czasu do czasu znosiła jajka jedyna
kura. Za dnia chodziła po podwórku, rozsądnie unikając wychodzenia za rzadki
płotek. Leśne drapieżniki łykały ślinkę, ale bały przekroczyć moje znaki
ochronne.
W otwartej na oścież stodole prychnął
i tupnął koń, beknęła koza. Parszywka, i po co ja ją dwa razy ciągałam do
kozła? Nie miała najmniejszego zamiaru rodzić, ale nadal dawała się doić. Mniej
niż latem, ale nadal mogłam zebrać dość mleka na śmietanę i serek. Wszyscy tu
byli znajdami, zarówno pozbawiona rogów Majka o wąskich ślepiach, oddana na
poczet długu, na barszcz, jak i szary, niemłody wałaszek, którego poprzedni
właściciel wygonił do lasu, gdyż okulał. Nawet kotka, która uważała się za
dziką ale nigdy nie spóźniała na dojenie kozy. Nawet i ja sama. Chatkę
znalazłam przypadkiem, przez dłuższy czas obserwowałam, krążąc po okolicy, ale
przez tydzień gospodarz się nie pokazał. Nie pojawił się też przez trzy lata
mojego tu mieszkania.
Nie bardzo można było nazwać chatki
kompletnie niezamieszkałą – w kominie zagnieździła się sowa, pod gankiem
królowała hałaśliwa rodzinka jeży, strych był cały zapaskudzony przez
nietoperze, a piwnica – przez myszy polne. Wszystkich tych lokatorów wymiotłam
i wykurzyłam bez cienia litości, wstawiłam okna, obetkałam szpary mchem, część
sprzętów odnowiłam, a część wyrzuciłam. Najważniejsze, że piec był cały.
Najpierw spałam na nim, a potem kupiłam pierzynę i poduszkę, i przeniosłam się
na łóżko w pojedynczej malutkiej izbie. Chatka, żartobliwie nazywana „leżem”
powoli zaczęła wyglądać jak dom, a nie ruina. Tak że nie wstyd gościa przyjąć.
Przynieść.
W rozpalonym z rana piecu stały dwa
garnce z wodą, która bardzo się przydała. Zrzuciłam czarownika na oparzony
wrzątkiem stół, wystawiłam na ławkę ciemne buteleczki bez podpisów, podarłam na
paski nowe lniane prześcieradło i zabrałam się do roboty. Uczciwie mówiąc,
znacznie łatwiej byłoby go rozczłonkować ostatecznie, a nie poskładać do kupy –
a miałam niemałe doświadczenie w obu dziedzinach. Po pięciu godzinach pracy
wolne od bandaży pozostały tylko brzuch, głowa, lewe ramię i prawa goleń,
upstrzone sińcami. Dyszel narobił naprawdę sporo szkody - najwięcej pracy
włożyłam w próby poukładania strzaskanych kości w szynach. Czarodziej zmienił
się w niedbale ale skutecznie zawiniętą lalkę, pozornie tak samo zimny i
pozbawiony życia.
Przeciągnęłam go na szeroką ławę koło
pieca, w zakątku odgrodzonym zasłonką. Zagotowałam wodę, zaparzyłam zioła i
zaczęłam poić rannego ciepłym wywarem, po kropli wlewając go do wpółotwartych
ust. Absolutnie nie podobał mi się całkowity brak sprzeciwu – zarówno w
stosunku do cieknącego do gardła płynu, jak i śmierci. To nie mogło trwać długo
– albo czarodziej zagrzeje się i zacznie oddychać normalnie albo zdechnie. Nie
odważyłam się zasnąć i teraz popijałam ten sam środek na wzmocnienie, czekając
aż pacjent się zdecyduje. Mnie osobiście wywar pomagał.
Nad ranem czarownik zaczął odpływać,
więc musiałam cały czas trwać przy nim, kląć, tarmosić, dyszeć do otwartych
ust, dzieląc się powietrzem i siłą życiową. Potrafimy to, mimo że niezbyt
skutecznie – zbyt duże straty w trakcie procesu. W okolicach obiadu padałam z
nóg, a on nijak nie mógł się zdecydować, czy woli zostać na tym świecie czy iść
na tamten. Podczas kolejnej chwili spokoju uznałam, że mam dosyć i zasnęłam, a
może po prostu straciłam przytomność. Ocknęłam się dopiero głęboką nocą.
Czarownik cichutko sapał i wydawało się, że pomiędzy mną a piecem jest mu
całkiem wygodnie. Wstałam i dokładnie otuliłam go kołdrą. Przez dłuższą chwilę
stałam i patrzyłam, dumając, ale ostatecznie nie wpadłam na nic odkrywczego.
Tyle że zgłodniałam.
Czas był najwyższy wyjść na
polowanie.
Gdzieś czytałam recenzję tej książki i nie była zachęcająca. Teraz nie wiem czy w ogóle zawracać sobie głowę tą książką.
OdpowiedzUsuńO dżizasku ^^ Właśnie zamówiłam ją w księgarni, mam nadzieję, że już niedługo przyjdzie paczuszka!
OdpowiedzUsuń