Tytuł: Sto Tysięcy KrólestwSeria: Trylogia dziedzictwoAutor: Nora K. JemisinWydawnictwo: Papierowy KsiężycIlość stron:450Rok wydania: 2011Moja ocena: 3,5/6
Byłam strasznie ciekawa tej powieści, odkąd tylko
przeczytałam jej zapowiedź. Jednak mój zapał co raz bardziej studziły mało
pochlebne recenzje na jej temat. Czy powieść rzeczywiście zniechęca i jest mało
interesująca? Zaraz się przekonacie, ale najpierw kilka słów o autorce.
Nora K.
Jemisin z wykształcenia jest psychologiem. Często udziela się na blogach
politycznych, feministycznych czy antyrasistowskich. „Sto Tysięcy Królestw” jest jej debiutancką powieścią, która
szturmem podbiła listy bestsellerów oraz została nominowana do wielu
prestiżowych nagród. Jest to również pierwszy tom „Trylogii dziedzictwa”.
Yeine Darr pochodzi z barbarzyńskiej północy. Jej
narodziny były wynikiem mezaliansu jako popełniła jej matka, wychodząc za kogoś
z niższej arystokracji i na dodatek wywodzącego się z dzikiego plemienia,
chociaż sama była następczynią tronu Stu Tysięcy Królestw. Tak więc Yeine jest
także wnuczką króla, który po tragicznej i zaskakującej śmierci jej matki,
wzywa ją do swego miasta – Sky. Po przybyciu, dziewczyna doznaje niemałego
szoku, ponieważ zostaje ogłoszona jednym ze spadkobierców Dekarty Arameri.
Jednak ta droga nie będzie wcale łatwa. Od tej chwili dziewczyna musi walczyć
nie tylko z dwóją swoich kuzynów, o istnieniu których nie miała pojęcia, ale
także starać się wyjść z tych wszystkich intryg obronną ręką. Tym bardziej, że
w trakcie swojego pobytu w Sky odkryje wiele mrocznych tajemnic o rodzinie ze
strony matki, a także o niej samej i przyczynach jej nagłej śmierci.
Niespodziewanymi sprzymierzeńcami, w tej pogmatwanej sytuacji, dla Yeine staną
się zniewoleni bogowie, których moce ludzie wykorzystują do osiągnięcia swoich
celów.
Od samego początku powieści autorka zasypuje swoich
czytelników masą wiadomości, podawanych jak w szkolnych podręcznikach do
historii. Gdyby tego było mało to dodam również, że te „formułki” bardzo często
są wcinane zazwyczaj w najciekawszych momentach fabuły. Po takich przerwach
autorka zazwyczaj nie powraca już do przerwanego wątku lub robi to w sposób
bardzo szczątkowy. Jest to również problem jeżeli chce się mówić o wartkości
akcji w tej książce, której praktycznie nie ma. Tak samo jak ciągłości fabuły,
co może skutecznie wybijać z rytmu czytania.
Co do fabuły, to gdy lepiej się jej przyjrzeć,
można dostrzec podobieństwa do mitologii greckiej, a zwłaszcza do mitu o
powstaniu świata, który wyjaśnia także w jaki sposób powstali pierwsi bogowie.
Niekonwencjonalność tej historii polega jednak na tym, że autorka wszystkich
bogów (oprócz boga słońca – Intempasa) sprowadziła do rangi ludzkich
niewolników na służbie całemu rodowi Aramerich. Dzięki temu historia mogłaby
być naprawdę interesująca, gdyby Pani Jemisin wykorzystała cały jej potencjał.
Samo zakończenie także nie wniesie nam nic nowego, ponieważ jak dla mnie jest
ono dużo bardziej zagmatwane niż cała reszta fabuły.
Kolejnym minusem „Stu Tysięcy Królestw” jest typ oraz forma narracji jakie autorka
wybrała do prowadzenia tejże historii. Jest to bowiem tryb pierwszoosobowy,
gdzie narratorem jest główna bohaterka. Jeżeli chodzi natomiast o jej formę, to
można ja porównać do wpisów w pamiętniku, ponieważ Yeine oprócz ukazania nam
faktów dodaje do tego swoje własne spostrzeżenia, odczucia i wspomnienia, a to,
jak już wyżej wspominałam, w najmniej odpowiednich momentach. Wszystko to
połączone ze sobą, wprowadza niemały zamęt w całej fabule, więc czytelnik może
mieć niemałe trudności z „wyłuskaniem” z tego galimatiasu najważniejszych
wątków i informacji.
Podsumowując.
Pomimo, że książka napisana jest prosty i przystępnym językiem, to autorka
dodatkowo naszpikowała ją specyficznymi nazwami i imionami, które stworzyła na
potrzeby całej historii. Niestety bardzo często ciężko jest je odczytać, a
gdzie tu mówić o ich zrozumieniu. Z tego tez powodu „Sto Tysięcy Królestw”
czyta się bardzo mozolnie, a także często ma się ochotę po prostu rzucić
książkę w kąt i zapomnieć o niej.
Książkę miała okazję przeczytać dzięki uprzejmości
wydawnictwa Papierowy Księżyc
Czyli jednak sobie daruję:)A zapowiadało się tak ciekawie!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!
Ojej, trochę mnie zasmuciłaś tą recenzją, bo też dostałam książkę od PK i mam w planach niedługo się za nią zabrać... Może mi się spodoba, w sumie 3,5 to nie jest zła ocena ;)
OdpowiedzUsuńO kurczę, mam nadzieję że jeszcze mi jej nie wysłałaś...Całkowicie mnie zniechęciłaś :( Już pędzę sprawdzić, co jeszcze masz na półce do wymiany, ale jeśli już nie mam odwrotu to mam nadzieję że przebrnę jakoś :P
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Zamierzałam czytać, ale jakoś mi zeszło... i chyba niewiele straciłam :D
OdpowiedzUsuńWidzę, ze mamy podobne wrażenia... ;) Ale z chęcią sięgnę po kontynuację ;)
OdpowiedzUsuń